Przed sądem PRL
„Już dawno nie widziałam Henryka w tak dobrym nastroju. Wczoraj na przyjęciu cały czas był wesoły, sypał dowcipami. Niedawno urodził mu się syn, któremu dano na imię Olgierd. Być może teraz Henio i «Luta» łatwiej zapomną o tragicznie zmarłej Grażynce” – zanotowała w dzienniku Jadwiga Roycewiczowa.
Rzeczywiście, przyjście na świat syna wiele zmieniło w życiu obojga. Henryk Roycewicz dochodził już do pięćdziesiątki i nie miał potomka. W rozmowach często wspominał historię swojej rodziny. Chłopcu dano na chrzcie Olgierd nieprzypadkowo. To popularne imię na Żmudzi.
„Ojciec pragnął mieć syna. Dla niego była to bardzo ważna sprawa – mówi dzisiaj Olgierd Roycewicz. – Wprawdzie nie należał do ludzi wylewnych: typowy wojskowy, zdyscyplinowany, wymagający wobec siebie i innych, czasami surowy, ale wiem, że mnie kochał. Chciał mieć syna, który byłby podobny do niego, chociaż, jak się potem okazało, ja jednak byłem trochę inny…”.
Podobno im rodzice są starsi, tym większą miłością darzą swoje dzieci. O małym Olgierdzie rotmistrz nie mówił inaczej, jak „mój następca tronu”. Marszałek Piłsudski, kiedy dotarła do niego wiadomość o narodzinach córki Wandy, nazwał ją „królową Polski”. Ten oschły, z wiekiem coraz bardziej zamknięty w sobie człowiek w stosunku do córek był najdelikatniejszym i kochającym ojcem.

Po wojnie odżyły dawne kontakty rodzinne i domek fiński przy ulicy Wawelskiej odwiedzało wielu bliższych i dalszych krewnych, wywodzących się z kowieńskiej linii Roycewiczów. Już w 1945 roku pani Eugenia Roycewiczowa z córką Eweliną i dwojgiem jej dzieci opuściła majątek Misiuczany na Wileńszczyźnie i transportem wiozącym repatriantów przybyła do Warszawy, inni skierowani zostali na Ziemie Zachodnie. Potem los rozproszył ich po kraju. Donat Roycewicz osiedlił się w Białymstoku, Stefania Roycewiczowa ze swą córką Marylą Sawicką w Józefowie koło Błonia, doktor Józef Roycewicz w Ciechanowie.
Z okazji uroczystości rodzinnych i świąt odbywały się regularne spotkania klanu Roycewiczów. Ich miejscem był zwykle Józefów, gdzie w roli gospodyni występowała pełna energii i zawsze uśmiechnięta Maryla Sawicka. Potrafiła stworzyć wspaniały klimat; były tradycyjne dania kuchni kresowej, a przede wszystkim niekończące się rozmowy o Żmudzi i wspomnienia dawnych lat. Spotkania te odbywały się przez wiele lat, aż do śmierci Maryli Sawickiej.
W 1946 roku znacznie poprawiła się sytuacją finansowa rodziny. Dość nieoczekiwanie rotmistrz otrzymał szansę ukończenia wyższego kursu administracyjnego organizowanego przez Urząd Rady Ministrów i potem objęcia stanowiska naczelnika wydziału i specjalisty do spraw hodowli koni. Łączyły się z tym wyższe zarobki, nastąpił więc koniec kłopotów materialnych. Ministerstwem Rolnictwa i Reform Rolnych w latach 1945–1947 kierował prezes PSL, lider nieoficjalnej opozycji Stanisław Mikołajczyk. W ministerstwie znalazło zatrudnienie wielu byłych ziemian, właścicieli stadnin i specjalistów sportu jeździeckiego. Henryk Roycewicz wysyłany był na zagraniczne aukcje do Danii, Szwecji i Norwegii, gdzie dokonywał zakupów rasowych koni dla państwowych stadnin. Ten okres wspominał bardzo dobrze. Sytuacja w ministerstwie zmieniła się po październiku 1947 roku, kiedy Mikołajczyk – ówczesny wicepremier i poseł – uciekł z kraju w obawie przed aresztowaniem.
Już w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny żołnierze Batalionu „Kiliński” zaczęli kontaktować się ze sobą. Fiński domek na ulicy Wawelskiej odwiedzali nie tylko oficerowie, dawni współpracownicy, ale także szeregowi „chłopcy z konspiracji”.
Starali się pomagać sobie wzajemnie, a przede wszystkim rodzinom poległych kolegów. Podobnie jak „Zośka”, „Parasol” i „Baszta”, również „Kiliński" roztoczył opiekę nad sierotami. „Nie wiem w jaki sposób, ale «Leliwa» wystarał się o ciężarówkę, którą mogliśmy poruszać się po Warszawie, odwiedzać mogiły naszych kolegów na Powązkach, a także używać jej do innych celów – wspomina dzisiaj porucznik «Socha» Stanisław Brzosko. – Pamiętam, że kiedyś pojechaliśmy całą grupą na Grób Nieznanego Żołnierza i tam złożyliśmy kwiaty”.
Wiosną 1946 roku Roycewicz spotkał się z pułkownikiem Janem Mazurkiewiczem „Radosławem”, który w tym czasie pełnił obowiązki przewodniczącego Komisji Likwidacyjnej Armii Krajowej. Spotkanie to – jak się wkrótce okazało – miało zapoczątkować działalność Środowiska Żołnierzy AK „Kiliński”.
„Otrzymałem polecenie zorganizowania Komitetu Ekshumacyjnego. Jako dowódca uważałem za swój święty żołnierski obowiązek objęcie opieką wszystkich żyjących podwładnych, a także zaopiekowanie się mogiłami poległych. Prowadziłem listę pochowanych na cmentarzach, skwerach, ulicach, podwórkach i w parkach. Było z tym wiele kłopotów i przykrości, ale starałem się wykonywać tę pracę z pełnym poświęceniem, według moich sił i zdrowia”.
Henryk Roycewicz został przewodniczącym komitetu, sekretarzem – Bronisław Lubicz- Nycz, a skarbnikiem – Leon Niemkiewicz. Pierwsze zebrania odbywały się w lokalu Polskiego Czerwonego Krzyża, a na swą działalność komitet otrzymał od „Radosława” dotację w wysokości 2 000 złotych. Koszty pogrzebów i ekshumacji sięgały setek tysięcy, zorganizowano więc zbiórkę pieniężną wśród rodzin i przyjaciół. Wysokość składek była dobrowolna, a każdy wpłacający pieniądze otrzymywał pokwitowanie. „Leliwa” osobiście sprawował nad tym kontrolę, ponieważ władze skarbowe od początku bacznie przyglądały się działalności komitetu.
Mogiły żołnierzy Batalionu „Kiliński” rozrzucone były po całym Śródmieściu Północnym. Na placu Napoleona – 40, na ulicy Zielnej – 31, na ulicy Marszałkowskiej – 19, na ulicy Wareckiej – 10, na ulicy Świętokrzyskiej – 18.
Początkowo pogrzeby na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach gromadziły rodziny, przyjaciół i „Kilińszczaków”, ale wkrótce zaczęli w nich uczestniczyć harcerze, delegacje szkół średnich, organizacji społecznych i sportowych. Setki, tysiące ludzi żegnających poległych powstańców. Uroczystości pogrzebowe na kwaterach żołnierzy batalionu przekształcały się – jak napisano w jednym z raportów UB – w „demonstracje o charakterze politycznym”. „Leliwa” postanowił, że na Powązkach powstanie pomnik poległych żołnierzy Batalionu „Kiliński”.
Podczas zbierania materiałów do tej książki w archiwach IPN przypadkowo trafiłem na szarą, niepodpisaną kopertę, z której wypadła fotografia makiety pomnika. Początkowo nie zwróciłem na nią uwagi, ale potem przy studiowaniu dalszych dokumentów odkryłem, że odegrała ona ważną rolę w procesie, będąc podstawą aktu oskarżenia. Wspólnie z profesorem Włodzimierzem Kaczmarzykiem z Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej przez wiele miesięcy szukaliśmy w magazynach Akademii Sztuk Pięknych, Politechniki i w Związku Rzeźbiarzy jakiegokolwiek śladu. Niestety, bez skutku. Nie udało się też ustalić nazwiska autora szkicu. Widocznie wolał pozostać nieznanym.

Aktywność „Leliwy” w środowisku AK budziła zainteresowanie służb bezpieczeństwa. Zebrania Komitetu Ekshumacyjnego odbywały się w różnych miejscach – w siedzibie PCK, w szkole na ulicy Hożej, w klubie księgarza, w klubie sportowym nad Wisłą, w mieszkaniu prywatnym na ulicy Dolnej. Wprawdzie komitet został zalegalizowany i lista jego członków została przekazana do Wydziału Grobownictwa PCK, ale działalność miała charakter półkonspiracyjny.