Butelka z benzyną
2 sierpnia – o godzinie 8 rano, kiedy rozpoczęto budowę barykady na placu Napoleona, przyleciał niemiecki samolot myśliwski i rozpoczął ostrzał z broni maszynowej. Mierzono do flagi zawieszonej na szczycie Prudentialu. Samolot tak długo latał wokół budynku, aż ją zniszczył. Jednak powstańcy szybko znaleźli inną i na dachu znów pojawił się biało-czerwony sztandar. Do „drapacza chmur” strzelała także najcięższa artyleria kolejowa, ale solidna stalowa konstrukcja wytrzymywała bombardowania i ostrzał. Zniszczeniu uległy tylko najwyższe kondygnacje. Budynek, choć podziurawiony kulami, stał do końca powstania, a na jego szczycie powiewała biało-czerwona flaga, która stała się symbolem niepokonanego miasta.
Tego dnia miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, któremu rotmistrz „Leliwa” poświęcił wiele uwagi. „Była chyba godzina 6 rano, kiedy otrzymałem meldunek od patroli wysłanych na Nowy świat, że ulicą Świętokrzyską posuwają się dwa czołgi w kierunku placu Napoleona. Wyskoczyłem więc ze swojego punktu dowodzenia i spostrzegłem w głębi ulicy dwa pancerne pojazdy, a przed nimi około dwudziestoosobową grupę cywilów, przeważnie kobiet, pędzonych przez żandarmów. Czołgi jechały powoli, nie strzelając w naszą stronę”.
Powstańcy otworzyli ogień do konwojentów, Niemcy i eskortowani przez nich mieszkańcy Warszawy rozprysnęli się na boki, chowając w bramach. Czołgi same zostały na ulicy, jeden z nich ruszył w kierunku Sienkiewicza. Rotmistrz „Leliwa” wydał rozkaz żołnierzom, by zajęli pozycje w okolicznych domach. Gdy pojazd znalazł się już blisko, z pierwszego piętra narożnego domu poleciały butelki z benzyną i czołg natychmiast stanął w płomieniach. Załoga drugiego postanowiła wycofać się z placu Napoleona. Wśród żołnierzy Batalionu „Kiliński” zapanowała nieopisana radość. Okazało się, że czołg – najmocniejsza broń Niemców – w walkach miejskich jest nieprzydatny. Natomiast zwykłe butelki z benzyną lub mieszanką zapalającą były bardzo groźne. Wkrótce stały się one postrachem nawet najcięższych pojazdów niemieckich, które z powodzeniem wytrzymywały ogień z broni przeciwpancernej. W wielu powstańczych oddziałach pojawili się żołnierze-miotacze, którzy potrafili najdalej i najcelniej rzucać. W Śródmieściu Południowym sławę pogromcy „goliatów” zyskał znany lekkoatleta, mistrz Polski w wielobojach Tadeusz Hanke z Batalionu „Ruczaj”.
Akcja na rogu ulicy Sienkiewicza była dziełem drużyny bojowej 1. Kompanii pod dowództwem kaprala „Smutniaka”. Zniszczenie pierwszego czołgu i widok uciekających w popłochu Niemców miały olbrzymie znaczenie psychologiczne. „Nasi żołnierze uwierzyli i przekonali się naocznie, jak skuteczną broń posiadają – wspominał rotmistrz „Leliwa”. – Ogromnie wzmocniło to ducha walki u moich chłopców i przyczyniło się do poprawy nastrojów wśród oddziałów, przed którymi stało następne zadanie: atak na Pocztę Główną”.
„Przypuszczając, że mogą nastąpić dalsze rajdy czołgów, wydałem rozkaz budowania barykad na wszystkich ulicach prowadzących na plac Napoleona. Spontanicznie włączyło się całe społeczeństwo Warszawy. Na wezwanie każdego powstańca ludność pracowała przy budowie umocnień i podziemnych przejść wzdłuż ulic. Plac Napoleona stawał się bastionem trudnym do zdobycia, dzięki wspólnemu wysiłkowi żołnierzy i cywilów – napisał rotmistrz Roycewicz. – Wielu mieszkańców Śródmieścia zgłosiło się też ochotniczo do pracy w punktach produkujących butelki z benzyną. Dla nas była to nieoceniona pomoc, zwłaszcza w tym momencie, kiedy przygotowywaliśmy się do decydującego szturmu na Pocztę Główną”.
Solidny budynek pocztowy, wybudowany w 1850 roku z cegły i kamienia, mający wiele umocnień, stał się jednym z najtrudniejszych do zdobycia obiektów. Strzegły go betonowe bunkry od strony placu Napoleona i ulicy Wareckiej, dodatkową przeszkodę stanowił wielki basen przeciwpożarowy oraz znajdujące się na placu szalety miejskie, które Niemcy wykorzystali jako stanowiska strzeleckie.
Pierwsza próba zdobycia poczty, podjęta przez kompanię porucznika „Józefa”, nie przyniosła efektów. Wprawdzie udało się oczyścić plac z żandarmów, którzy opuścili swe stanowiska i schrony, ale silny ostrzał z okien i z dachu uniemożliwił powstańcom dotarcie do budynku. Batalion poniósł ciężkie straty – było wielu zabitych, ciężko ranni zostali kapral „Kordian”, celowniczy „piata”, i dowódca kompanii porucznik „Józef”.
Wieczorem rotmistrz Roycewicz zwołał w swym punkcie dowodzenia, w bramie domu przy ulicy Świętokrzyskiej 28, naradę, na której przygotowany został plan następnego ataku. Tym razem dwie kompanie miały zaatakować od strony placu Napoleona i ulicy Wareckiej. O godzinie 23.30 w strugach deszczu ruszyli do szturmu, pluton 163 atakował bramę frontową. Przywitał ich zmasowany ogień ze wszystkich stanowisk niemieckich, a deszcz sprawił, że podstawowa broń powstańców – butelki z benzyną – okazała się mało skuteczna. Z górnych okien budynku leciały na atakujących granaty. Druga próba zdobycia poczty okazała się więc również nieudana, ale zniszczono jeden z bunkrów i otoczono gmach ze wszystkich stron, odcinając łączność załogi z oddziałami niemieckimi stacjonującymi na Nowym Świecie. Naczelnik poczty Wölfke zaczął wysyłać do swego dowództwa rozpaczliwie meldunki.




Zdobycie Poczty Głównej
Trzecie natarcie nastąpiło 2 sierpnia o godzinie 12. Tym razem na czele żołnierzy stanął rotmistrz Roycewicz. Prowadził atak od strony ulicy Świętokrzyskiej i na tyłach poczty. Od strony placu Napoleona dowodził jego zastępca podporucznik „Szary”. Niemcy rozpoczęli częściową ewakuację załogi, w tym oficerów SS. Po czterech godzinach walk udało się przebić mur na ulicy Świętokrzyskiej i grupa podchorążego „Sochy” dostała się na teren poczty, równocześnie pluton 162 sforsował bramę wjazdową od ulicy Wareckiej. Poczta Główna została zdobyta. 25 Niemców trafiło do niewoli, kilkudziesięciu zostało zabitych, 34 rannych. Zdobyto 300 karabinów, dużą ilość amunicji, 20 samochodów, sprzęt pożarniczy i co najważniejsze kilkadziesiąt beczek z ropą naftową. W następnych dniach powstania zarówno żołnierze, jak i ludność cywilna korzystała z zapasów znalezionych w magazynie żywnościowym, m.in. 15 ton włoskiego makaronu. W każdym domu codziennie na stole był makaron.
„Mimo znacznych strat nastrój wśród żołnierzy był nadal wspaniały. Panował ogólny entuzjazm” – zanotował rotmistrz. Znajdujący się w ścisłym centrum Warszawy plac Napoleona stał się skrawkiem wolnej Polski i powiewała nad nim, choć podziurawiona kulami i postrzępiona, biało-czerwona flaga. Po serii zwycięstw w szeregi Batalionu „Kiliński” masowo zgłaszali się ochotnicy i żołnierze, którzy nie zdążyli dotrzeć do swych oddziałów, w tym pięćdziesięciu zawodowych oficerów. Rotmistrz Roycewicz nie dokonywał jednak żadnych zmian. Na stanowiskach dowódców kompanii i plutonów pozostawił młodych podchorążych, których sam wyszkolił w latach okupacji i których darzył pełnym zaufaniem.
Dowództwo drugiej kompanii, po tym, jak ranny został podporucznik „Frasza”, objął dwudziestodwuletni podchorąży Stanisław Brzosko pseudonim „Socha”, student Politechniki Warszawskiej. Wraz z nominacją otrzymał od rotmistrza oficerski mundur. Przypadek sprawił, że w domu przy ulicy Świętokrzyskiej 28 mieszkał krawiec, który miał pięć uszytych jeszcze przed wojną mundurów oficerskich. Dowódca batalionu rozdzielił je wśród swoich podkomendnych. „Spodnie wprawdzie były za duże i oddałem je koledze, ale świadomość, że występuję w mundurze polskiego oficera, wyraźnie podniosła mnie na duchu” – wspominał Stanisław Brzosko.
A oto, co mówił rotmistrz Roycewicz: „Wiedziałem doskonale, że poza moimi plecami plotkowano na temat mojego przesadnego przywiązania do munduru. Niektórzy mówili, że to próżność ułańska. Trzeba jednak pamiętać, że przez pięć lat Polacy nie widzieli polskiego oficera. Na jego widok u wielu pojawiały się łzy w oczach. Ułatwiało to kontakty z młodszymi żołnierzami, budząc ich szacunek, a także pomocne było w rozmowach z ludnością cywilną”.
Po zdobyciu Poczty Głównej w budynku tym ulokowane zostały: szpital polowy, dowództwo batalionu, oddział „peżetek”, a także harcerska poczta polowa. Zostały uruchomione telefony i podsłuchy. Kwatermistrzostwo wydawało racje żywnościowe dla wszystkich oddziałów.
3 sierpnia rozkazem pułkownika „Radwana” batalion wzmocniła kompania „Kolegium C” Kedywu pod dowództwem porucznika „Wiktora”, co oznaczało, że liczba kompanii wzrosła, a w pierwszej linii bojowej znajdowało się już ponad tysiąc żołnierzy. Batalion otrzymał zadanie obrony obu odcinków Centrum: wschodniego i zachodniego. 4 sierpnia radio londyńskie kilkakrotnie nadało fragment pieśni Z dymem pożarów. Był to sygnał, że najbliższej nocy nad Warszawę przylecą alianckie samoloty. Na placu Napoleona zapłonęły ogniska uformowane w kształcie krzyża. Po północy od strony Ogrodu Saskiego nadleciał samolot, z którego wysypały się pojemniki na spadochronach. Wylądowały na placu, a niewielka ich część na dachach pobliskich domów. Zawierały rzeczy najbardziej potrzebne żołnierzom: broń, amunicję, opatrunki, żywność w konserwach, sorty mundurowe, papierosy, czekoladę, znalazła się wśród nich nawet fajka. Najważniejsze były „piaty” – angielska broń przeciwpancerna. Dla powstańców zrzuty te miały olbrzymie znaczenie, świadczyły bowiem o tym, że Zachód o nas pamięta.
Tymczasem zza Wisły dobiegały odgłosy walk zbliżającego się do Warszawy frontu wschodniego.
"Gospodarz Śródmieścia"
- rozmowa ze
Zbigniewem Chmielewskim
- dziennikarzem, historykiem, sportowcem, autorem kilku książek o Henryku Leliwie-Roycewiczu:
Wideo nagrane 3 lipca 2024
w domu Stefana i Marii Roycewiczów
w Warszawie
Następnego dnia po zdobyciu budynku Poczty Głównej zapanował ruch. Ustawiały się długie kolejki cywilów, mających różne sprawy do załatwienia w dowództwie batalionu i różnych jego służbach. „Czułem się jak burmistrz dzielnicy” – wspominał rotmistrz. Trzeba było dbać nie tylko o wojsko, ale także o kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, o szpitale, zaopatrzenie, służby porządkowe, sprawnie działającą łączność i setki innych pozornie błahych spraw. Zorganizowane zostały oddziały pomocnicze drugiej linii, złożone z około dwustu ludzi. Wzięły one udział w budowie sławnej barykady północ–południe w Alejach Jerozolimskich. Rozpoczęło się szkolenie nowych grup sanitarnych, ponieważ zapotrzebowanie szpitali i patroli było coraz większe. „Kiedy po kilku dniach zauważyłem, że zasypiam na stojąco ze zmęczenia, podzieliłem swoje obowiązki z zastępcą porucznikiem «Szarym» i adiutantem podchorążym «Leszkiem». Byłem pewny, że mogę im spokojnie powierzyć nawet najważniejsze zadania”.
„Szary” został mianowany dowódcą pięciu grup szturmowych atakujących gmach PAST-y. Żołnierze byli dobrze zaopatrzeni w broń i amunicję, ale przyszło im się zmierzyć z silnym przeciwnikiem. Tuż przed powstaniem przed wejściem wybudowane zostały dwa bunkry, połączone podziemnym przejściem, okna osłonięte grubymi deskami, w których wycięte były strzelnice. Od strony ulicy Bagno wzniesiono mocny mur.
Pierwszy atak o północy z 3 na 4 sierpnia zakończył się niepowodzeniem. Wprawdzie udało się zniszczyć jeden z bunkrów, ale nad ranem żołnierze „Szarego” musieli się wycofać. Również dwie następne próby podjęte 4 i 5 sierpnia były nieudane. Batalion poniósł znaczne straty. Generalny szturm trzeba było przełożyć na później, po zmobilizowaniu większych sił. Z pomocą przyszedł zwykły przypadek. W garażach Poczty Głównej, obok różnego rodzaju sprzętu, znaleziono także motopompy strażackie. Początkowo przekazano je do gaszenia pożarów, ale porucznik „Jarząbek” – świetny specjalista w dziedzinie pożarnictwa – i podchorąży „Socha” zaczęli się zastanawiać, czy nie uda się wykorzystać ich do innych celów. Po serii eksperymentów i drobnych ulepszeniach domowym sposobem skonstruowane zostały modele miotacza ognia. Pomysł podobał się rotmistrzowi Roycewiczowi i tę właśnie oryginalną broń postanowiono wykorzystać w ataku na PAST-ę.